Recenzja filmu

Niebo nad Saharą (2009)
Karim Dridi
Marion Cotillard
Guillaume Canet

Nudno jak na pustyni

Ktokolwiek oczekiwał nawałnicy uczuć między bohaterami, będzie srogo rozczarowany.
Pod tą chmurką trudno o sen. Żar leje się z nieba, piasek wchodzi do butów, usta pierzchną i pękają. Sahara, jedna z wdzięczniejszych bohaterek kina, wciąż lubi testować niezłomnych i wykluczonych – przesuwać granice ich wytrzymałości, weryfikować pieśń o potędze ciała i ducha, sprawdzać, czy "niemożliwe" to naprawdę tylko stan umysłu. Tym razem w jej piaskach toną Marie Vallieres de Beaumont (Marion Cotillard) i pułkownik Antoine Chauvet (Guillaume Canet) - para jak z żurnala.

Jest rok 1933. Ona wyrusza śladem zaginionego ukochanego, pilota Billa Lancastera, który w trakcie lotu z Londynu do Kapsztadu rozbił się na terytorium Algierii, okupowanej przez wojska francuskie. On siedzi przy ognisku i liczy iskierki, bo wrażliwości starcza mu za całą armię okupanta i nie może patrzeć, jak bezceremonialnie jego rodacy poczynają sobie z plemieniem Tuaregów. Jej wielgachne oczy zachodzą łzami, gdy tylko mowa o poświęceniu w imię miłości. Jego cierpienie i empatia wyrażane są w pięknie wystylizowanym "niechlujnym zaroście" i "ludzkich" gestach w rodzaju głaskania algierskich dzieci po głowach (przypomina się stary dowcip o Stalinie: "A mógł zabić!"). Ona mówi: "W życiu liczy się to, że kochasz". On jej na to: "Myślałem, że przynosimy postęp, a przynieśliśmy tylko zamęt". I tak sobie dyskutują, to nad koniecznością poświęcania się na ołtarzu uczuć, to nad moralnym upadkiem nowoczesnego człowieka, aż w końcu wyruszają na wielbłądach wgłąb Sahary. Ona kocha tak mocno, że pójdzie na pewną śmierć, byle tylko odszukać Lancastera. Dla Niego mundur to już szata Dejaniry, więc idzie jej w sukurs, aby zagłuszyć wyrzuty sumienia i chociaż na chwilę przegnać demony. Dalej już tylko piasek, piasek, piasek. I jeszcze więcej piasku.

Nominalnie, film Karima Dridiego to melodramat. Nominalnie, gdyż ambicje reżysera rozrastają się z czasem jak drzewo genealogiczne rodziny Lubiczów. Ostatecznie, utwór nie sprawdza się w żadnej z zaproponowanych konwencji. Jako kino historyczne przywiązuje zbyt małą wagę do faktografii, jako film przygodowy wpada w koleiny nudy, zaś na rozliczenie z popkulturową optyką Czarnego Lądu jest po prostu zbyt bezpieczny, uładzony i powierzchowny. Najgorzej jednak, że Dridi zawodzi na polu melodramatu. Ktokolwiek oczekiwał nawałnicy uczuć między bohaterami, będzie srogo rozczarowany. Fotogeniczną dwójkę pcha w stronę saharyjskiej pustki uczucie, którego bez pomocy reżysera i scenarzysty nie sposób zdefiniować. Aktorzy tasują melodramatycznymi gestami jak dwa zafiksowane roboty, którym ktoś wgrał sprzeczne dyrektywy. Nie wiadomo, o co im chodzi. Nie wiadomo też, o co powinno, bo twórcy zapomnieli, że kino gatunków to kino rytuału i powinno być skodyfikowane według określonych zasad.

Odarta z dramaturgii, koszmarnie nudna końcówka to gwóźdź do trumny "Nieba nad Saharą". Jeśli ktoś chce zobaczyć, czy bohaterom się udało, może ustawić sobie budzik. Reszcie polecałbym raczej Wikipedi
1 10 6
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?